Nie(?)zła wyprzedaż
Data publikacji: 2004-07-16
Złamane żebra, trzy serca i reputacja, oto bilans wyprzedaży zorganizowanej przez jeden ze sklepów w łódzkim ultramarkecie. Jak zawsze, tuż po Nowym Roku z półek pełnych zeszłorocznych, granatowych już bananów i kompletnie bezużytecznych suszarek na korbę, postanowiono, że towar ten musi zniknąć!
Większa część od razu trafia do kosza, ale pewien procent z tego godnie reprezentuje markety na stoiskach oznaczonych magicznym hasłem „Wyprzedaż” Do tego dobra reklama, i zbiór małowartościowych klamotów, idzie jak woda. Tym razem miało być podobnie…
„Opróżnianie półek” postanowiono rozpocząć już o północy, choć co bardziej skuszeni na walkmana za złotówkę, stali już od południa. Co jakiś czas doskwierało, co prawda minus 10 stopni i skostniałe kompletnie wszystkie części ciała, ale przecież okazja mogła się już nie powtórzyć! Przed market dotarło kilka tysięcy gotowych na wszystko śmiałków, a drogi dojazdowe od Skierniewic aż po Radom, zakorkowała kolejna tura zakupowiczów.
Kilka minut po północy startowanego ochroniarza, który wpuszczał rozkrzyczany tłum do hali, cucono już w pobliskim punkcie obsługi klienta, a chmara przewracających się i depczących po sobie ludzi, zaczęła walczyć o jak najbliższe miejsce przy wejściu do sklepu. Resztki przytomnych ochroniarzy wpuszczało na stoiska zapaleńców. W miarę szybko okazało się, że ilość ludzi przekroczyła powierzchnię obiektu. Tłum zgniótł kogo się dało. Omdlałe ciała pogotowie wyciągało spod nóg zakupowiczów dobre pół godziny. Następne pół składało w całość, a kto jeszcze żywy cedził reszki jakże już rzadkiego powietrza. Po chwili nie wytrzymały szklane wystawy pobliskich sklepów odzieżowych. Parę osób (o dziwo!) od razu opuściło market w markowych garniturach. Ale przerzedzony nieco tłum i tak napierał dalej.
Coraz więcej osób, szukało dla siebie miejsca nieco wyżej. Pierwsza dwudziestka opanowała tuż przed kasami szczyt stoiska ubezpieczeniowego, kolejna biuro obsługi klienta (ochroniarz – z reszta ten sam, który otwierał drzwi do hali zdając sobie sprawę z przewagi, szybko poszedł na ustępstwa) a co sprytniejsi osiedli na lodówkach i zamrażarkach, z których to i tak szybko przerzucili się na nieziębiące tak pralki. Tylko niektórzy musieli zadowolić się stolikami i krzesłami pobliskiej kawiarenki. Najbezpieczniejszym miejscem w markecie (do czasu!) okazało się jednak bujanie pod sufitem na ozdobie choinkowej, z którego to jeden z odważnych zapaleńców skorzystał. Wystartowawszy znad lodówek, niczym tarzan, w mgnieniu oka minął trzy rzędy tłumu, ale nie dobujawszy się ani ku stoiskom z wyprzedażą, ani z powrotem, przepadł wśród ludzi. Kilka godzin później wydłubano go z pomiędzy płytek podłogowych, ale nigdy już nie stał się taki jak przedtem.
A jak zakończyły losy wielu kupujących i historia wyprzedaży, opowiemy w następnym felietonie
(tekst: Mateusz Pielas)
Brak komentarzy